Stradomska 4, 31-058 Kraków
meteor@misjonarze.pl

Hej Bieszczady, hej Bieszczady…

Hej Bieszczady, hej Bieszczady…

Fragment kroniki autorstwa kl. Zdzisława Wypchała.
Aktualnie ks. Zdzisław Wypchał CM pracuje w Luksemburgu.
Artykuł ukazał się w Meteorze nr 4-5/1971, s. 30- 33.

Życia nie da się opisać, trzeb je przeżyć. Dlatego zabierając się do opisania naszego obozu w Bieszczadach, nie wiem czy mi się uda to zrobić. No, ale mimo oporów spróbuję przywołać do pamięci te dni… a były to pięknie dni.

28 czerwca – dworzec główny w Krakowie. Wszędzie gwarno, ludzie biegają na wszystkie strony. Wśród tej różnokolorowej ciżby przeciskają się również różnokolorowe sylwetki, objuczone plecakami i namiotami. To my. Grupa “Bieszczadzka”. Czyżby to potomkowie bandy Hrynia, Tryzuba czy Stacha? I już regularny turkot kół pociągu. Znikają na horyzoncie światełka tego starego grodu – Krakowa i zagłębiamy się coraz bardziej w ciemność nocy. Każdy jest już myślą w Ustrzykach Górnych, na nieznanej jeszcze polanie, przy rozbitych już w marzeniach namiotach. Oby tylko spotkać się z Frankiem, bo przecież ma nam kapelanować.

I tak minęło parę godzin. Promienie poranka zaglądają przez szyby wagonów. Z utęsknieniem wychylają się twarze skierowane do góry. Jak też będzie pogoda? Pochmurno. No, ale dalej może będzie lepiej. I wreszcie Sanok. Żegnamy wysiadającą w strugach deszczu grupę kajakarzy, tradycyjnym “powodzenia, do zobaczenia”.

I znów równomierny wydech lokomotywy zbliżającej nas do tej “ziemi obiecanej”. Jak wszystko ma swój koniec tak i nasza droga też dobiega końca. I wreszcie wychylając się z okna czytamy – Z a g ó r z.

Z wielkim pośpiechem wyskakujemy z pociągu, by prędko dotrzeć ze swym dobytkiem gdzieś pod dach, chroniąc się przed obfitym deszczem. No pięknie nas Bieszczady witają – pomyślałem. Zamiast czymś innym, to wodą i to tak prosto z nieba.

Jesteśmy już w Zagórzu. I co dalej? Nikt nie zna terenu. Nikt tu wcześniej nie był. Znam to tylko z opowiadań kolegów. Nasz “topograf” na podstawie mapy i wywiadu przeprowadzonego wśród ludzi dochodzi do wniosku, że mamy jeszcze 100 kilometrów do celu. Czy tak? Okaże się na trasie. Jadąc trochę pociągiem, trochę autobusem docieramy do Ustrzyk Dolnych.

Deszcz pada, wiatr zamiata, autobusy dalej nie chcą nas zabrać, “okazji” też złapać nie możemy. Gdy tylko deszcz trochę ustał decydujemy – iść. Ale gdzie? Czyżby do Ustrzyk Górnych? Przecież to 45 kilometrów. Objuczeni plecakami, namiotami, ruszyliśmy w drogę. Po przebyciu kilku kilometrów ulitował się nad tą grupą zmęczonych nibyturystów jakiś wojskowy, wiozący samochodem mąkę do koszar. Zabrał więc nas kawałek, bo aż pod koszary w Lutowiskach. A potem znów tradycyjnie “dwójką” aż do chwili, gdyż już całkowicie zapadła noc. Zatrzymaliśmy się na jakimś przystanku PKS i tam poczekaliśmy na ostatni w tym rejonie o takiej porze autobus. I tak dotarliśmy do Ustrzyk Górnych,. Tam powitał nas znów deszcz. W strugach deszczu błyskawiczne rozbicie namiotów, by przynajmniej mieć płótno namiotowe, a nie ociężałą czerń chmur nad głową.

Rankiem gromkim “pobudka, powstań” obudził nas szef bandy stradomskiej, Franek, który dopiero co przyjechał z Krakowa. Okazało się, że rozbiliśmy się źle, nie w umówionym miejscu, no ale w deszczu i ciemnościach trudno się było jakiejś innej polanki doszukać.

Po przeniesieniu obozu na właściwy mu teren rozpoczęło się właściwe życie obozowe. Wycieczki w teren. Połonina Caryńska, Wetlińska, Smerek, Rawka, Halicz i inne tereny godne zobaczenia.

Ach, to były piękne dni… Trudno opisać każdą wyprawę i każdy dzień naszego koczowniczego życia. To trzeba przeżyć. Np. wyprawa na Halicz. Tabliczka informująca na szlaku wskazuje 4,5 godziny drogi. Wchodzimy w las. Czyste, przepełnione żywicą powietrze, bujnie wyrośnięta roślinność, szum drzew, ta zieleń. A potem im wyżej wznosiliśmy się często po kamiennej ścieżce, przerzadzał się las, aż wyszliśmy na otwarte przestrzenie – połoniny. Wiatr smagający silnie po twarzy, wspaniałe widoki na wszystkie strony. Pięknie pofalowana płaszczyzna ziemi na tle błękitu nieba, po którym niby owce na hali pasały się różnofigurowe bałwany chmur. No i te trawy, sięgające do kolan. I tak cała ekipa uzbrojona w kije, strzykawkę ze szczepionką przeciw jadowi żmii, wije się jak wąż, pokonując nierówności ścieżki.

 

No Comments

Add your comment