

Świadectwo wspólnoty
Meteor: Może zacznijmy od początku… Czy mógłby Ksiądz opowiedzieć o historii swojego powołania? Jak to było na samym początku?
Ks. Paweł Holc: To chyba jest prosta historia. Pierwsza myśl o wyborze drogi powołania pojawiła się, kiedy byłem w siódmej klasie szkoły podstawowej, a dokładniej wiążę ten moment z przyjęciem sakramentu bierzmowania. Co prawda już wcześniej byłem ministrantem, ale raczej kiepskim, bo chodziłem wtedy do szkoły muzycznej i nie miałem zbyt wiele czasu na inne obowiązki. Pamiętam, że ówczesny opiekun ministrantów, śp. ks. Benedykt Lewandowski CM, zawiesił mnie w posłudze. Zawiesił zresztą dość pokaźną grupę chłopaków, którzy lekceważyli obowiązki wynikające z przynależności do liturgicznej służby ołtarza. I to niewątpliwie mnie jakoś zmobilizowało. Może odezwała się ambicja… Rzeczywiście od tego momentu moje ministranckie obowiązki traktowałem już bardzo poważnie. I tak to się zaczęło…, bo od tego momentu byłem wewnętrznie przekonany, że droga kapłaństwa jest moją drogą.
Jakim był Ksiądz studentem? Jaki był młody Paweł tu, w seminarium?
Jest taka księga w rektoracie, można zajrzeć i zobaczyć, jakim byłem studentem. Nie będę się chwalił, bo nie wypada [śmiech]. Przez cały okres seminarium byłem kuratorem śpiewu, jedynie z roczną przerwą na dziekaństwo (dziekan, to lider wspólnoty kleryków – przyp.. red.). Sytuacja w seminarium była wtedy diametralnie różna od obecnej, choć same zręby formacji wyglądały podobnie. Było nas wtedy około stu dwudziestu, tak że w refektarzu ustawiono jeszcze na środku dodatkowy stół dla Seminarium Internum (nowicjat Zgromadzenia Misji – przyp. red.). Obowiązki też inaczej się rozkładały, choć to, że byłem kuratorem śpiewu, nie oznaczało, że innych rzeczy tutaj nie robiłem. Raz w tygodniu chodziliśmy do pracy, dochodziło sprzątanie domu, w tym słynnych korytarzy z „żywym” parkietem. Pozostałości tego słynnego parkietu można jeszcze dostrzec na głównym korytarzu seminaryjnym – a tak wyglądało to wszędzie. Stąd na przykład przygotowanie na święta było swoistym rytuałem: szorowanie, pastowanie, froterowanie ruszających się klepek. Lały się wtedy hektolitry wody…
Natomiast ogólnie, jeśli chodzi o pobyt w seminarium, to bardzo miło wspominam ten czas. Byłem na roczniku, któremu po pewnej przerwie dodano rok. Przed nami formacja trwała sześć lat, a pierwszy rok studiów był połączony z Seminarium Internum. Kiedy my tu przyszliśmy, stwierdzono, że sześć lat nam nie wystarczy i dodano Internum oddzielone od studiów (tak to zresztą funkcjonowało wcześniej i funkcjonuje do dzisiaj). Seminarium Internum przeżywaliśmy na Stradomiu i dlatego nasz ówczesny dyrektor, ks. Tadeusz Seńkowski CM, bardzo, bardzo pilnował, żebyśmy nie gorszyli konfratrów z seminarium wyższego… [śmiech]
Zwykle klerycy mają jakieś marzenia dotyczące przyszłości. Czy w seminarium myślał Ksiądz o jakiejś konkretnej drodze, jak to się często mówi ,,o powołaniu w powołaniu”? Czy myślał Ksiądz na przykład o drodze naukowej?
Gdzieś ta myśl się pojawiała, owszem. Nie ukrywam, że uczyłem się zawsze dobrze. Oczywiście chciałem też pracować w duszpasterstwie, z młodzieżą, z ministrantami. Nie pracowałem nigdy z dziećmi, aczkolwiek zdarzało mi się, kiedy byłem już proboszczem, odprawiać Msze Święte dla przedszkolaków, i też bardzo mile to wspominam. Myśl o ewentualnych studiach gdzieś się pojawiała, ale nie była dokładnie sprecyzowana. Zdawałem się na to, co przyniesie Opatrzność i wola przełożonych.
Pierwsze lata kapłańskie bywają dość trudne. Czy może ma Ksiądz jakieś przypuszczenia, dlaczego tak jest? I czy pierwsze lata w przypadku Księdza kapłaństwa były trudne?
Nie powiedziałbym, że były trudne. Na ogół mówi się, że trudny czas przychodzi gdzieś tak po dziesięciu latach, ponieważ może dojść, zresztą jak w małżeństwie, do pewnego wypalenia. Wiele zależy od tego, gdzie się trafi na pierwszą parafię czy placówkę. Dokładniej mówiąc, zależy to od przełożonego i od współbraci. Ja miałem to szczęście, że moją pierwszą i zresztą jedyną parafią była parafia NMP z Lourdes w Krakowie, gdzie proboszczem i superiorem (przełożony domu – wspólnoty misjonarzy – dod. red.) był śp. ks. Władysław Bomba CM. Muszę powiedzieć, że był wymagający, ale jednocześnie miał bardzo dużo zaufania, cierpliwości i wyrozumiałości. Jeżeli widział, że ktoś dobrze wykonuje swoją pracę, to nie wtrącał się, nie poprawiał, nie krytykował. Do dziś pamiętam na przykład, że gdy byłem opiekunem ministrantów i przygotowywałem Triduum Paschalne, poszedłem do księdza proboszcza, bo chciałem wprowadzić w liturgii pewne zmiany. Ks. Bomba udzielił mi wtedy bardzo charakterystycznej odpowiedzi: „Zrobisz, jak uważasz, na pewno będzie dobrze”. Zatem wracając do postawionego pytania: na pewno bardzo dużo zależy od superiora, który powinien być trochę przewodnikiem, trochę może ojcem dla młodego księdza, i bardzo dużo zależy od wspólnoty.
Czy w Księdza przypadku pojawił się jakiś kryzys? Pytanie to rodzi się stąd, że z mojego punktu widzenia, młodych ludzi już nie przekonują takie przykłady świętych, którzy całe życie byli bezbłędni. Natomiast bardzo przekonują ich tacy, jak nasz Założyciel, św. Wincenty a Paulo, który przeszedł taką swoją drogę nawrócenia.
Myślę, że każdy ma jakąś swoją drogę i mogą się na tej drodze pojawiać bardzo przełomowe wydarzenia, które dokonują zwrotu o 180 stopni. Ja osobiście czegoś takiego jeszcze nie przeżyłem. Jeżeli już, to myślę w ten sposób o bierzmowaniu, bo ten moment wiążę z odkryciem powołania. Natomiast, gdy chodzi o kapłaństwo, to nie miałem takiej sytuacji, w której bym stawiał na ostrzu noża: zostać czy odejść. Oczywiście, niejednokrotnie, zwłaszcza w chwilach trudnych, każdy człowiek stawia sobie pytanie: a może trzeba było wybrać inną drogę? I mnie to też się zdarzało: może powinienem zostać na przykład nauczycielem albo śpiewakiem operowym? Kiedy pojawiają się tego typu pytania, lubię przywoływać stare powiedzenie: „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Każdy wybór życiowy niesie ze sobą określone konsekwencje, w tym rozmaite trudności czy wyrzeczenia. Jeśli ktoś chce przeżyć życie bez trudności i bez wyrzeczeń, to jego życie będzie puste. A wracając do św. Wincentego, to takiego nawrócenia jak On jeszcze nie przeżyłem; tak więc wszystko przede mną… [śmiech]
Zmieńmy nieco temat. Jest Ksiądz znany w seminarium z czytania kryminałów. Dlaczego akurat kryminały?
Prawdopodobnie wszystko zaczęło się od przeczytania jakiejś książki Agaty Christie. Bardzo mi się spodobała i zacząłem czytać kolejne. Jak już przeczytałem wszystkie jej dostępne kryminały, włącznie z autobiografią, to sięgnąłem po innych autorów. Rzeczywiście lubię czytać kryminały – w ogóle lubię czytać, zwłaszcza wieczorem, przed snem, i to raczej pozycje nieteologiczne. Na przykład obecnie czytam „Króla” Szczepana Twardocha. Wcześniej oglądałem serialową ekranizację, która na tyle mnie zaciekawiła, że sięgnąłem po książkę. I jak to zwykle bywa, książka okazała się znacznie lepsza, niż film. Lubię też bardzo muzykę klasyczną, zwłaszcza muzykę barokową, bo ona nastraja pozytywnie do życia. Mam dużo płyt, często ich słucham, choć mam nadzieję, że „nie zamęczam” tym sąsiadów zza ściany.
Słyszałem, że grał Ksiądz kiedyś na skrzypcach!
To było dawno i nieprawda [śmiech]. Dziś nic już bym nie zagrał. Skrzypce to bardzo trudny i wymagający instrument, choćby dlatego, że nie ma progów, tak jak gitara: wszystko gra się na wyczucie i ze słuchu. Problem z moim graniem na skrzypcach był taki, że zacząłem naukę zbyt późno, kiedy miałem już dwanaście czy trzynaście lat. Ale było to zdecydowanie miłe i pożyteczne doświadczenie, które gdzieś we mnie pozostało i chyba zrodziło zamiłowanie do muzyki klasycznej.
Wróćmy do tematu Zgromadzenia. Pracował Ksiądz bardzo długo jako formator w seminarium, do dzisiaj zresztą Ksiądz wykłada. Na co stawiał Ksiądz największy nacisk w formacji kleryków?
Pierwsza rzecz to równowaga różnych elementów formacji, tak by seminarium nie stało się jakimś klasztorem kontemplacyjnym, szkołą nauki filozofii i teologii czy też kuźnią aktywistów. To tak, gdy chodzi o układ samej formacji.
Druga rzecz to funkcjonowanie domu i seminarium, w którym kluczową rolę odgrywają relacje. Dlatego starałem się z Wami (klerykami – przyp. red.) jak najczęściej być, spotykać, rozmawiać wspólnie czy też indywidualnie, przyjść na kawę itp. Nie po to, żeby kontrolować, ale przede wszystkim, żeby czuć klimat wspólnoty i budować ten klimat. Jeżeli mówimy, że żyjemy w domu Zgromadzenia, to powinien to być dom nie tylko w sensie prawnym, ale w znaczeniu rzeczywistym; miejsce, w którym człowiek czuje się bezpiecznie i do którego chce powracać.
Te dwie sprawy przychodzą mi w tej chwili na myśl. Natomiast podchodząc z humorem do tej skądinąd bardzo poważnej kwestii, przytoczę często powtarzane przeze mnie na korytarzu seminaryjnym słowa: „uczyć się, a nie włóczyć!” [śmiech].
W jaki sposób można rozbudzić w klerykach zapał misyjny?
To jest na pewno rzecz bardzo istotna, bo przecież jesteśmy misjonarzami. Co prawda św. Wincenty rozumiał misję bardzo szeroko: ad intra, czyli w krajach chrześcijańskich, i ad extra lub ad gentes, czyli wśród ludów innych kultur i religii. Niemniej, samo określenie „misjonarze” obliguje nas do ewangelizacji ludów nazywanych misyjnymi.
Jak rozbudzić w klerykach zapał misyjny? Myślę, że decydującą rolę odgrywają tu spotkania z konfratrami, siostrami i świeckimi, którzy na misjach pracują. Ich gorliwość, zapał, oddanie – to wszystko może stać się dla ludzi młodych impulsem do naśladowania. Druga rzecz, o której myślę od dłuższego czasu, to wysłanie podczas wakacji grupy kleryków do kraju misyjnego, konkretnie do Beninu. Niestety, pandemia i trwająca na Ukrainie wojna uniemożliwiają, przynajmniej na ten moment, realizację tego zamierzenia. Nasi klerycy byli już w Kazachstanie, na Białorusi, na Ukrainie, teraz przyszedł czas na Benin. Zatem spotkanie ze świadkami i osobiste doświadczenie rzeczywistości misyjnej to dwa główne sposoby na budzenie ducha misyjnego.
Skierujmy naszą uwagę na Polską Prowincję…
Do trudnych pytań przechodzimy… [śmiech]
Na ile zmieniła się Prowincja odkąd wstąpił Ksiądz do Zgromadzenia?
Nie odpowiem na to pytanie wprost, bo pewnie musiałbym trochę biadolić, narzekać, że się starzejemy, że jest mniej powołań… A ja uważam, że nie jest to postawa właściwa. Powinniśmy spoglądać na to, co jest tu i teraz, i cieszyć się dziełami, jakie podejmujemy. Patrząc w takiej perspektywie na Prowincję, bardzo się cieszę, że w wielu naszych domach, w wielu miejscach naprawdę dzieje się bardzo wiele dobra. Nie wymienię w tej chwili żadnego konkretnego domu, żeby nikogo nie wyróżniać, ale można by naprawdę wskazać na wiele miejsc, gdzie podejmuje się godne naśladowania inicjatywy. Ważne, byśmy chcieli pracować jako misjonarze i – na ile tylko możemy – realizowali nasz charyzmat.
Jeżeli mogę się tutaj odnieść do Was, młodych, to na was Prowincja szczególnie liczy. Bo ludzie młodzi są pełni ideałów, mają często nowe, świeże spojrzenie, zapał i gorliwość. Jedno jest pewne: mamy bardzo dużo do zrobienia i nigdy nie będzie tak, żeby Zgromadzenie już mogło sobie spokojnie przejść do lamusa.
I to chyba dobrze!
Bardzo dobrze! Natomiast powtarzam: uważam, że nie powinniśmy patrzeć wstecz i powtarzać: „a kiedyś to było tak dobrze!”; „a kiedyś to było tyle powołań!”; „a kiedyś to robiliśmy to!”; „a kiedyś to kościoły były pełne!”; „a kiedyś to mieliśmy misję w Chinach, czy w Brazylii!”. To było, minęło, chwała Panu za to wszystko, co się udało zrobić. My mamy patrzeć na to, co jest dzisiaj. I dzisiaj, w tej nowej rzeczywistości, trudnej rzeczywistości, gdzie bardzo szybko postępują procesy laicyzacyjne, musimy się odnaleźć. I musimy szukać nowych form dotarcia do ludzi z przesłaniem Ewangelii.
Zastanawiałem się, jak wygląda współpraca między prowincjami. Byłem w tym roku w Niemczech, co prawda tylko przez tydzień, ale dało się tam słyszeć głosy konfratrów, którzy bardzo potrzebują nowych, młodych księży z zewnątrz, bo czują i widzą, że nie nastąpi raczej wielki wzrost powołań w tamtym miejscu. Czują jednocześnie, że są nieco bezradni, nie mając nowych pomysłów na poziomie duszpasterskim. Jak więc wygląda taka współpraca: czy to my się zgłaszamy, oferując konkretną pomoc, czy to oni o nią proszą, czy może to Ojciec Generał, widząc potrzeby w jednym miejscu, prosi o „posiłki” z innych prowincji?
Różnie z tym bywa, ale jak sam w tym pytaniu zaznaczyłeś, nie jest to sprawa łatwa. Bo jak mówi Pan Jezus, „nie wlewa się młodego wina do starych bukłaków”. Wyobraźmy sobie na przykład, że młody misjonarz z Polski udaje się z pomocą do prowincji, w której średnia wieku konfratrów przekracza siedemdziesiąt lat. Czy sam będzie w stanie zmienić zastałe przyzwyczajenia, metody duszpasterskie, prowadzić „nową” ewangelizację? To nie jest tylko moje zastrzeżenie. Pamiętam, jak podczas spotkania wizytatorów w Manili takie właśnie obiekcje wyraził wizytator jednej z prowincji zachodnioeuropejskich. Dlatego nie jestem do końca przekonany, by to był właściwy sposób na odnowę Zgromadzenia w innych krajach. Jeżeli już, to widziałbym następującą drogę: jakaś prowincja mogłaby nam powierzyć cały dom, parafię czy dzieło. Tak dokonało się to na przykład w Wiedniu, gdzie jesteśmy w tej chwili odpowiedzialni za pięć parafii (a w przyszłości będzie ich pewnie więcej!). Jest tam wspólnota misjonarzy uformowanych w Polsce, mających wspólną historię, tradycję i korzenie. Podobnie rzecz się ma z domem we Freilassing (w Bawarii, przy granicy z Austrią – przyp. red.). Ważne jest oczywiście, by konfratrzy pracujący za granicą potrafili zrozumieć i zaakceptować duchowość i szeroko pojętą kulturę kraju, w którym pracują. Polska nie jest pępkiem świata i nie tylko to, co polskie, jest dobre.
Gdy chodzi natomiast o szeroko pojętą współpracę między prowincjami – jestem jak najbardziej za! Czterech naszych konfratrów wspiera wiceprowincję św. Cyryla i Metodego na Ukrainie; jeden konfrater pracuje w Danii, dwóch w Grecji (Prowincja Francuska), dwóch na misji międzynarodowej w Papui Nowej Gwinei itd. Tak więc zawsze, kiedy zwraca się do nas Ojciec Generał czy inne prowincje z prośbą o misjonarzy, to staramy się na te prośby pozytywnie odpowiedzieć.
Pozostaje jeszcze kwestia współpracy na polu formacji, zwłaszcza formacji początkowej. Na spotkaniu wizytatorów europejskich ustalono, że w przyszłości formacja początkowa powinna odbywać się w dwóch centrach i jednym z nich ma być Kraków. W zasadzie u nas, w Europie Centralnej i Wschodniej, już to działa. W Seminarium Wyższym mieliśmy przecież kleryków ze Słowacji, a obecnie w Seminarium Internum wspólnie formują się seminarzyści z Polski, Słowacji i Ukrainy.
A jak Ksiądz ocenia współpracę wewnątrz Rodziny Wincentyńskiej w Polsce?
Zawsze oczywiście mogłoby być więcej i lepiej. Na pewno dobrze układa się współpraca z siostrami miłosierdzia, które są nam najbliższe. Nasi współbracia są dyrektorami i kapelanami w domach sióstr, a siostry pracują przy naszych parafiach, uczestniczą w różnego rodzaju wspólnych inicjatywach, pomagają w prowadzeniu grup wincentyńskich. Co do stowarzyszeń, grup i wspólnot, to na pewno cieszy, że jest wiele osób, które czynnie angażują się w życie Kościoła w duchu charyzmatu św. Wincentego. Chciałoby się, by było ich więcej… W ostatnim czasie na moją prośbę Radca Prowincji, ks. Sławomir Bar CM, podjął się zadania koordynacji całej Rodziny Wincentyńskiej. Chodzi przede wszystkim o zintensyfikowanie wzajemnych relacji i współpracy pomiędzy różnymi gałęziami. Znając talenty organizacyjne ks. Sławomira, jestem przekonany, że w tej przestrzeni dokona się wiele dobra.
Już Ksiądz o tym wspominał, ale chciałbym dopytać: jaka jest Księdza wizja Polskiej Prowincji na najbliższe lata albo jakieś marzenia jej dotyczące?
To jest bardzo trudne pytanie… [śmiech] Ale rozumiem, że od wizytatora oczekuje się jakiejś wizji, która odnosi się do przyszłości Prowincji. Nie chcę mówić tutaj truizmów w stylu: „powinniśmy być wierni naszym Konstytucjom, przestrzegać ślubów, pielęgnować cnoty, więcej pracować z ubogimi, bardziej angażować się w misje zagraniczne, zrobić to czy tamto”. To jest oczywiste i z tego absolutnie nie można zrezygnować. Ale jestem przekonany, że w dzisiejszych czasach należy położyć mocny akcent na dwie rzeczy o znaczeniu fundamentalnym: pierwsza to wspólnota; druga – świadectwo, które implikuje otwarcie się na nowe wyzwania.
Bardzo bym chciał, byśmy wszyscy dbali o wspólnotę, byśmy się z nią identyfikowali, byśmy w niej znajdowali punkt oparcia. W świecie indywidualizmu świadectwo życia wspólnotowego nabiera szczególnej wartości. Nie będę tu robił wykładu z teologii, ale nie możemy zapominać, że chrześcijaństwo w samej swej istocie jest religią wspólnotową, dla której najważniejszym punktem odniesienia pozostaje Wspólnota Trzech Osób Boskich. I dlatego nie możemy zamykać się w narzekaniu na świat, który nas otacza, i na wspólnotę, w której żyjemy. Przed tym musimy się bronić rękami i nogami, bo to burzy relacje braterskie i zabija wszelką kreatywność.
Naszą dewizą jest „Głosić Ewangelię ubogim” i dlatego także przez dzieła miłosierdzia mamy ewangelizować. Ale „ewangelizować” nie oznacza wtłaczać Ewangelię młotkiem do głowy czy też w imię Ewangelii dzielić ludzi na lepszych i gorszych, lecz przede wszystkim dawać świadectwo własnego życia Ewangelią; a w przypadku Zgromadzenia – wspólnoty żyjącej Ewangelią. To ostatnie rozpoczyna się od relacji braterskich w naszych wspólnotach. Tak więc dwie rzeczy: wspólnota i świadectwo. Wtedy na pewno nie zabraknie nowych dzieł, ewangelicznych inicjatyw i świeckich współpracowników.
Chciałbym zapytać jeszcze o modlitwę. Czy ma Ksiądz może jakąś ulubioną praktykę modlitewną?
Mam. Codziennie odmawiam hymn do Ducha Świętego, tzw. Sekwencję. A przed poważnymi rozmowami czy decyzjami zawsze modlę się litanią do Ducha Świętego. Mogę zatem powiedzieć, że w jakimś sensie mam nabożeństwo do Ducha Świętego. Jak już wspominałem, moje powołanie łączę ściśle z bierzmowaniem, i tak to chyba już pozostało. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, że inne formy modlitwy są mi obce. I tu muszę przyznać, że podczas formacji w seminarium zawsze bardzo mi brakowało akcentu maryjnego w naszym kościele. Jest co prawda ołtarz boczny Matki Bożej Bolesnej, ale ja wcześniej byłem przyzwyczajony do kościoła w Pabianicach, gdzie w ołtarzu głównym, w samym centrum królowała przepiękna figura Matki Bożej z Dzieciątkiem, otoczona tajemnicami różańcowymi. Zawsze z wielkim wzruszeniem staję przed tym ołtarzem, bo tam zrodziło się moje powołanie.
W jaki sposób rozumie Ksiądz słowa, że „modlitwa prowadzi do czynów”?
Myślę, że tutaj zachodzi i powinno zachodzić sprzężenie zwrotne. Najpełniej wyrażają to słowa „aktywni w kontemplacji i kontemplacyjni w działaniu”. To benedyktyńskie Ora et labora („Módl się i pracuj!” – przyp. red.). Tak widział to też św. Wincenty, kontemplacja i aktywność: „Dajcie mi człowieka modlitwy, a będzie zdatny do wszystkiego” (SVP XI, 67). Czyli przede wszystkim modlitwa, a raczej wiara, bo modlitwa jest fundamentalnym przejawem wiary. I to wiara sprawia, że nie wierzymy tylko we własne siły. Nie patrzymy tylko na to, co nas otacza, na różne sytuacje, ludzi, ale wierzymy w to, że ostatecznym działającym, Panem dziejów, Panem naszej historii, jest Bóg. A Pan Bóg jako wszechmocny może wszystko. Sam miałem w swoim życiu wiele takich sytuacji, które po ludzku byłyby trudne do wytłumaczenia (może kiedyś będzie okazja, żeby do którejś z nich nawiązać). I dlatego wiara i modlitwa, one w pierwszym rzędzie są uznaniem naszej niewystarczalności. Nie wystarcza, że ja działam, ja robię, ja próbuję, ja się staram; potrzebuję wsparcia, potrzebuję mocy z góry, żeby to wszystko zafunkcjonowało, jak należy.
Z drugiej strony, wiara i modlitwa jako przejaw wiary nie pozwalają nam osiąść na laurach, ale pracować dla Królestwa Bożego. Samo stawanie w obecności Bożej, do którego często nawiązywał Wincenty, rachunek sumienia, który czynimy – to również rodzaj modlitwy, który każe nam korygować nasze postawy i pytać: co dzisiaj dobrego zrobiłem? co dobrego jeszcze mogę zrobić? Co muszę naprawić? Następuje tutaj zatem sprzężenie zwrotne pomiędzy wiarą/modlitwą i działaniem. Oczywiście nie ma ludzi, którzy by te elementy łączyli w idealnej równowadze. Stąd jeden jest bardziej aktywistą, drugi bardziej człowiekiem kontemplacji. I to jest piękne, ta różnorodność wśród nas, to że nie jesteśmy identyczni. Ja bym się chyba raczej bardziej stawiał wśród tych aktywistów. Nie no, to musimy poprawić, bo ludzie powiedzą, że wizytator się nie modli i to już w ogóle będzie klapa [śmiech].
Ten numer ,,Meteora” dotyczy synodalności. Jak Ksiądz się zapatruje na synod o synodalności, czy ma on szanse mieć jakiś wpływ na nasze życie codzienne w Kościele?
Tu mógłbym wygłosić niejeden wykład [śmiech]. A tak krótko: synod na pewno będzie miał wpływ na codzienne życie Kościoła, ale… musimy mieć świadomość, że pewne procesy w Kościele zachodzą powoli. To prawda, że świat stale przyspiesza, a co za tym idzie pewnie i Kościół powinien trochę przyspieszyć, ale to nie jest łatwe, dlatego że nie da się pewnych rzeczy z góry zadekretować. Myślę na przykład o większym zaangażowaniu świeckich w życie Kościoła. Aby się to dokonało, potrzeba bardzo dużo dobrej woli tak ze strony duchownych, jak i samych świeckich. Myślę o dialogu, który według pierwszej encykliki św. Pawła VI powinien znamionować Kościół w jego relacjach wewnętrznych i zewnętrznych. Papież pisał to w roku 1964, a dziś mamy rok 2022!
Jestem głęboko przekonany, że synodalność w bardzo szerokim rozumieniu dotyczy bardzo różnych poziomów życia kościelnego: i relacji na najwyższych szczytach władzy, i na poziomie diecezji, i w parafiach, i w zakonach czy zgromadzeniach, i w naszych domach. Ta synodalność, czyli inaczej współodpowiedzialność, będzie powoli, powoli wkraczać. Zresztą sam termin „synod” oznacza po grecku „wspólne odbywanie drogi”. A innej drogi, niż ta wspólna, nie ma, bo – jak już wspomniałem – chrześcijaństwo jest religią do głębi wspólnotową. Tego procesu nie da się zatrzymać; nie da się „zawrócić kijem Wisły”, ponieważ synodalność jest owocem Ewangelii, realizacją ideału ewangelicznego.
Dziękuję za rozmowę!
No Comments